To nie jest typowa riwiera z kolorowymi strojami kąpielowymi, opalaniem się, pływaniem i całym tym plażowym rozgardiaszem. Wybrzeże w stanie Waszyngton, to diament wzdłuż potężnego północo-zachodniego Pacyfiku z ponad stu kilometrami dzikiej linii brzegowej gotowej do eksploracji przez weekendowych wędrowców jaki i poważnych podróżników a plaża Ruby, to lokalny klasyk i prawdziwy klejnot Olimpijskiego Parku Narodowego. Absolutnie oszałamiająca! Nawet we mgle gwarantuje niesamowite widoki.

Dzikość i bogactwo wszystkiego, fale uderzające o skały, ogromne głazy z łukami i dziurami w środku, strome klify i tony zwietrzałego drewna wyrzuconego na piasek jak zapałki. Można tu spędzić cały dzień spacerując, wspinając się na co tylko się da, podpatrując jeżowce i rozgwiazdy, obserwując ptaki lub przepływające wieloryby… Ocean, las, kamyki i prawie żywego ducha…

Największe wrażenie robi na mnie jak zawsze driftwood, czyli kawałki drewna, rodzaj morskiego gruzu, umyte i zaokrąglone przez fale i działanie wiatrów. Kłody na plaży to kości lasu deszczowego, olbrzymie świerki Sitka, wyczyszczone przez morze. A wszystko zaczyna się w górskich strumieniach, kiedy codzienne ulewy i topniejące śniegi podmywając brzegi i przewracając drzewa, spłukują je do ujścia rzeki a potem wyrzucają na brzeg. Niektóre z nich spadają z erodujących cypli, niektóre znalazły się w oceanie z powodu powodzi, silnych wiatrów lub w wyniku wyrębu. Zanim dryfujące kawałki drewna trafiły na wybrzeże były oazą życia na oceanie – jedna okazała kłoda może się być domem dla wielu gatunków ptaków i ryb. Często za takimi naturalnymi tratwami podążają tuńczyki, o czym dobrze wiedzą rybacy i swoje połowy zaczynają od zlokalizowania dryfującego pnia.

Blisko Ruby Beach jest Kalaloch Beach – każda z nich jest nieco inna, ale obie mają dużo piachu i tony wyrzuconego przez ocean drewna. A drewno to świetny budulec… Nie sfotografowałam wszystkich domków na plaży, ale miałam wielką ochotę, aby to zrobić. Zresztą zobaczcie sami, czyż nie są piękne?

Plaże Ruby i Kalaloch, to tylko trzy godziny jazdy od Seattle… To kolejne miejsca na weekendowe wycieczki z miasta Nirvany, Microsoftu, Starbucksa, Googla i Amazona. Podobno stan Waszyngton to prawdziwy ewenement, bo nigdzie indziej tak wielu ludzi nie chodzi w góry, w lasy, nad ocean, nad rzekę…

Gdzie spaliśmy?? Na przykład na Kalaloch Campgroud, wśród starych drzew, gdzie prosto z kempingu wychodzi się na plażę usianą czym? Driftwoodem! Nazwa Kalaloch w języku Indian Quinault znaczy: dobre miejsce do zamieszkania lub zaciszny ląd…, bo to właśnie tu, między rzekami Quinault a Hoh było jedno z kilku bezpiecznych miejsc do osiedlenia się. Tak jak Indianie przed wiekami i my zapuściliśmy tu korzenie, niestety tylko na weekend.

***

A zachód słońca nad jeziorem Quinault to dopiero był Zachód! Obserwowaliśmy go z Kalaloch Lodge, który został zwycięzcą „najlepszych zachodów słońca i obserwacji burzowych” i jakoś wcale mnie to nie dziwi.

Ruby Beach – diament północo-zachodniego Pacyfiku