Patrzę na dziwny budynek wyglądający jak scenografia z filmu o Harrym Potterze i mam wrażenie, że cała ta konstrukcja przyczepiona do wzgórza zaraz runie w dół i rozpadnie się na kawałki, ale widać działają tu jakieś magiczne siły, bo do katastrofy budowlanej nie doszło. Gdyby tylko ściany mogły mówić, to zapewne opowiedziałyby niejedną fascynującą historię o tym opuszczonym górniczym miasteczku.

Co oni tutaj kopali? Rude złoto! Ameryka spragniona była miedzi potrzebnej do budowy linii kolejowych, elektryfikacji miast i wielu inwestycji, które powstawały po I wojnie światowej.

Wszystko zaczęło się latem 1900 roku, kiedy dwaj poszukiwacze Clarence Warner i Jack Smith „Tarantula” odkryli w tym rejonie olbrzymie złoża najczystszej miedzi, jaką kiedykolwiek znaleziono na Ziemi. Do odciętego od świata terenu trzeba było pociągnąć linię kolejową oraz zbudować całą potrzebną infrastrukturę, dzięki pieniądzom inwestora Stephena Bircha, powstało pięć kopalni połączonych ze sobą tunelami i kolejką, którymi transportowano rudę.

Narodziło się też miasteczko Kennecott, które w szczytowym okresie zasiedlało 600 mężczyzn zwabionych wyższymi zarobkami niż te w pozostałych 48 stanach. Górnicy mieszkali w drewnianych barakach, spali na piętrowych łóżkach, ale mieli prąd, ciepłą wodę i ogrzewanie parowe niezwykle przydatne w czasie długich zim i jak na tamte czasy, to były prawie luksusowe warunki, które nie każdy miał w swoim rodzinnym domu. Robotnicy płacili za zakwaterowanie, 3 ciepłe posiłki i opiekę medyczną od 1-1,5 $ dziennie, a zarabiali od 3,50 – 5,50 $/dzień. Ale to nie była praca tylko harówka, często 7 dni w tygodniu, zakazane było picie alkoholu, uprawianie hazardu, a nawet sprowadzanie rodzin. Nie mogły tu mieszkać kobiety, za wyjątkiem nauczycielki, pielęgniarki i sekretarki, nic więc dziwnego, że wkrótce kilka kilometrów dalej powstała bliźniacza osada – McCarthy i tam przeniosło się całe życie towarzyskie, były saloony, hotele, sklepy i dzielnica czerwonych latarni.

Dawna osada górnicza niewiele zmieniła się od zamknięcia w 1938 roku, można swobodnie chodzić po jedynej ulicy w miasteczku, a także dać się wciągnąć malowniczym trasom do lodowca Root i starych kopalni, ale do młynu wchodzi się z przewodnikiem i w kasku.

Ów młyn, to 14-piętrowy, dziwny budynek zbudowany wysoko na zboczu góry, po którym podróżowały skały; stale wibrował z powodu mechanicznych urządzeń oddzielających miedź, a hałas podobno był tak wielki, że słyszano go w pobliskim McCarthy. Za pomocą kruszarek i sortowników, używając grawitacji i wody, mocząc w amoniaku, destylując i odparowując, przenoszono skałę z jednego procesu do drugiego – jak nie hałas to smród, to były najbardziej rentowne sposoby do odzyskania z rudy miedzi jak największej ilości czystego surowca, który potem ładowano na wagony i wysyłano do portu w południowo-alaskańskiej Cordovie, a stamtąd do reszty Stanów.

W latach 1910-1920, Kennecott było największym na świecie ośrodkiem wydobycia miedzi, jednak w wyniku intensywnej eksploatacji, kopalniane zasoby wyczerpały się i pod koniec lata 1938 roku wyruszył stąd ostatni pociąg z ostatnim urobkiem. Lina kolejowa została zdemontowana, mieszkańcy opuścili Kennecott (część z nich osiedliła się w McCarthy) i tak powstało miasteczko widmo, czyli ghost town, a kiedyś stało tu ponad 100 budynków…

Miasto położone jest w spektakularnym otoczeniu, wewnątrz największego parku narodowego w USA, wśród gór Wrangell-St.Elias, Chugach oraz lodowców Root i Kennecott, niektóre odcinki dawnej linii kolejowej stanowią dziś fragmenty drogi McCarthyego (McCarthy Road), którą dojeżdża się, no właśnie…

Normalnie do Kennecott nie da się dojechać własnym samochodem, to zabytkowe miejsce – muzeum na wolnym powietrzu, trzeba zaparkować w pobliskim McCarthy a stamtąd przemieścić się shuttle-busem lub na butach przez kładkę dla pieszych. Dodatkowym zabezpieczeniem przed samochodowymi intruzami jest kolorowy szlaban zamykany na kłódkę i broniący dostępu do prywatnego mostu – jedynego w tej okolicy (następny za jakieś kilka tysięcy mil, jak to na Alasce).

A co jeśli szlaban jest otwarty, most prosi się, żeby przez niego przejechać a pasażerowie nieświadomi wszystkich tych zakazów?

Tak oto wjechaliśmy do miasta – muzeum, przejechaliśmy się jedyną ulicą, po czym zawróciliśmy i zaparkowaliśmy na subminiaturowym parkingu nad przepaścią. Trochę zdziwiło nas to, że jesteśmy tam jedynym autem, zwłaszcza, że był to 4 lipca – Dzień Niepodległości, kiedy Amerykanie masowo odwiedzają parki i tereny rekreacyjne. Dzięki tej niewiedzy zyskaliśmy dużo czasu i mogliśmy udać się na wędrówkę do lodowca Root, zjeść tam własnoręcznie przygotowany vege lunch, a potem poeksplorować jeszcze szlak prowadzący wzdłuż lodowca do kopalni Erie.

Po tak udanym dniu wyjeżdżamy z Kennecott, przejeżdżamy przez prywatny most a tam szlaban zamknięty na kłódę i najbliższe klucze są „niewiadomogdzie”. Na szczęście po kilku minutach naszego uwięzienia pojawił się wybawca pod postacią alaskańskiego drwala z brodą typu Klondike, wysiadł ze swojego mocno przechodzonego buicka, stanął w rozkroku, odwinął poły swojej kraciastej koszuli i… grzecznie zapytał dlaczego naruszyliśmy prywatny teren. Mógł nas zastrzelić, ale widocznie nasza odpowiedź go usatysfakcjonowała, otworzył nam szlaban i śmiejąc się życzył nam bon voyage!

Na koniec jeszcze krótki filmik Grega Coxa o Kennecott z lotu drona. Enjoy!

Po zwiedzeniu Kennecott udaliśmy się na szlak prowadzący do lodowca Root i do kopalni Erie, ale to zasługuje na osobną opowieść…

Kennecott – miasteczko widmo na Alasce