Och, jakże byłoby romantycznie błąkać się po Porto bez żadnego planu! W zaułkach fotografować koty a w wąskich uliczkach pranie na sznurkach, albo pojechać tramwajem zupełnie bez celu lub z butelką porto godzinami wpatrywać się w oszalały ocean… Nic z tych rzeczy, nie będzie historycznego wyjazdu z targaniem mapy z zaznaczonym szlakiem przemieszczania się od jednej atrakcji do drugiej… Rozsądek znowu wziął górę i zabraliśmy się do odhaczania kolejnych punktów programu a było ich w sumie 31…
Co zobaczyliśmy? Azulejos na ścianach, mosty z góry i z dołu a jeden to nawet od środka, panoramy i punkty widokowe, królestwo street artu oczywiście, kultową księgarnię, pałac giełdy i dla równowagi mnóstwo kościołów, sklep z sardynkami, pojeździliśmy też starymi tramwajami, funikularemdo góry, na dworcu kolejowym szczęka nam opadła, a tak w ogóle to wieczorami wsiadaliśmy w metro i 13 przystanków dalej siedzieliśmy już w grillowych oparach Matosinhos, aby zjeść coś z ryb (w tym czasie fani fast foodu siedzieli w najpiękniejszym na świecie McDonaldzie). Czy wspomniałam, że w piwnicach degustowaliśmy portwein a potem trafiliśmy do więzienia…
Na co zabrakło czasu z naszej listy? Na Muzeum Sztuki Współczesnej Serralves, powykręcany futurystyczny budynek Vodafone i ogrody Pałacu Kryształowego bez pałacu.
Przyjedziemy tu kiedyś jeszcze, bo w końcu nie udało nam się także upolować królika 3D, no i może wtedy Porto objawi nam się w wersji lajtowej, a teraz zapraszam na idealny weekend w Porto.